Recenzja filmu

Sala strachu (2015)
Jeremy Saulnier
Anton Yelchin
Imogen Poots

Zielono mi

Saulnier ma świetne wyczucie klimatu, brawurowo stopniuje napięcie i kreuje klaustrofobiczny nastrój, zupełnie jakby stopniowo wysysał powietrze z tytułowego pokoju, aż zostaje w nim tylko
Jeremy Saulnier bierze na tapetę kolejny kolor i znowu przepisuje matryce kina gatunków na niezależny filmowy realizm. W "Blue Ruin" reżyser pokazywał kino zemsty w wersji indie, gdzie suspens i akty przemocy nabierały egzystencjalnego i realistycznego ciężaru, jakiego z reguły nie ma w standardowych mordobiciach. W "Green Room" twórca próbuje powtórzyć ten trik – z gorszym skutkiem. Nie jest bowiem konsekwentny i w końcu daje się porwać skrótom myślowym oraz przejaskrawieniom konwencji. A te mają się nijak do jego autorskiej strategii.


Szkoda, bo "Green Room" wyróżnia się między innymi nieoczywistą warstwą obyczajową. Swoją świeżością i prostotą uwodzi już pomysł wyjściowy: zainscenizujmy coś w rodzaju "Ataku na posterunek 13", w którym członkowie niezależnej hardcore'owej kapeli stawaliby naprzeciw bandy neonazistów. Jeśli kino gatunkowe bywa termometrem społecznych nastrojów, a kino niezależne lubi zgłębiać społeczne marginesy, to Saulnier zgrabnie wykorzystuje potencjał obu. Pokazuje nam Amerykę, jakiej nie znamy raczej z kina.

Tułająca się po Stanach małym busem kapela nie prowadzi więc zbyt romantycznego żywota, a za swoją niezależność płaci wieczną niepewnością, co przyniesie jutro. Żeby związać koniec z końcem, zespół nie może przebierać w ofertach i – jeśli trzeba – zagra nawet dla widowni prawicowych ekstremistów. Amerykańska prowincja tymczasem straszy nie – jak zazwyczaj – bandami rednecków, tylko zastępami wygolonych i ciężko obutych zabijaków, którzy lubią sobie od czasu do czasu popogować przy głośnej muzyce. Trudno o jaśniej zarysowany konflikt: mamy tu dwie wyklęte twarze Ameryki zwrócone przeciwko sobie. Katastrofa wydaje się nieunikniona. I rzeczywiście: kiedy jeden z członków kapeli zagląda do garderoby w najmniej odpowiednim momencie, kończy się gościnność gospodarzy. Gospodarzy, którzy nie zwykli rozwiązywać problemów w pokojowy sposób.

Przez mniej więcej pół filmu wszystko niby gra. Saulnier ma świetne wyczucie klimatu, brawurowo stopniuje napięcie i kreuje klaustrofobiczny nastrój, zupełnie jakby stopniowo wysysał powietrze z tytułowego pokoju, aż zostaje w nim tylko pięcioro bezradnych nieszczęśników otoczonych przez pukające do drzwi wilki. Reżyser ma też świetną rękę do castingu; do wybierania charakterystycznych, charyzmatycznych aktorów. Szczególnie wyróżniają się tu Anton Yelchin jako basista felernego zespołu, Imogen Poots jako zaplątana w aferę zbuntowana dziewczyna oraz Patrick Stewart jako emanujący zastraszającym spokojem lider okolicznych bandziorów.

   

Cała ta scenariuszowo-reżyserska precyzja pryska jednak, kiedy przychodzi pora na długo oczekiwaną jatkę. Po melancholii amerykańskich bezdroży i suspensie sytuacji bez wyjścia znienacka nastaje najzwyczajniejszy w świecie slasher. Potęgujący grozę realizm ustępuje więc miejsca rutynowej zabójczej wyliczance: kto, kiedy, kogo i jak. Saulnier potrafi oczywiście sprawić, że robimy się – zgodnie z tytułowym kolorem – zieloni na twarzach, ale im usilniej mnoży atrakcje, tym jest tu – niestety – śmieszniej. Być może chodziło o pokazanie, że w sytuacji ostatecznej puszczają wszystkie hamulce: również rozsądku i tonalnego decorum. Renoma Saulniera oraz początek "Green Roomu" zapowiadały jednak coś więcej niż tylko finałowe zabili-go-i-uciekł-i-co-z-tego.
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones